Zbróg: Co zrobiłby Judasz?

2023/05/16
20230516 144723
Fot. Mateusz Zbróg / Wydawnictwo Święty Wojciech

Ostatnimi czasy zostawiałem pisanie cotygodniowego felietonu na ostatnią chwilę. Skutek był do przewidzenia: w harmonogramie powstały dziury. Żeby uniknąć takiej sytuacji, siadam do tekstu sobotnim wieczorem. Jest jednak jeszcze drugi powód, dla którego chcę przelać myśli na „papier” właśnie w tej chwili. Otóż skończyłem dziś lekturę powieści „Judasz” i o kilku refleksjach na jej temat będzie ten tekst. W ramach rekompensaty będzie trochę dłużej, niż zwykle. Ale też nie da się tej książki omówić w kilku zdaniach.

Trochę dziwnie pisać recenzję książki, która ukazała się 7 lat temu. Pamiętam, że po premierze była chętnie eksponowana na witrynach katolickich księgarń, gdzie przykuwała uwagę charakterystyczną, mroczną w swej stylistyce, okładką. Pamiętam, że przeglądając ją w tamtym czasie w sklepie obok gnieźnieńskiej katedry, zastanawiałem się, czy to aby nie jest literacka wersja tzw. „Ewangelii Judasza”. A jeśli tak, to po co tego rodzaju produkcje są promowane w katolickich wydawnictwach? Zweryfikowanie przypuszczeń, jak widać, zajęło mi sporo czasu. Po książkę sięgnąłem po raz pierwszy jakieś dwa lata temu. Wartko napisana, zachęcająca do przeczytania kolejnego rozdziału – a mimo to z powodu wyjazdu musiałem oddać ją do biblioteki przed ukończeniem, zatrzymawszy się mniej więcej w połowie, na fenomenalnym opisie wypędzenia Legionu – demonów, które wraz ze stadem świń wylądowały w morskich odmętach. Po powrocie do domu planowałem kontynuację lektury od razu, ale okazało się, że książka była już wypożyczona. Natrafiłem na nią przypadkiem jakieś dwa tygodnie temu w małej, wiejskiej bibliotece i stwierdziłem, że oto wreszcie nadszedł czas, by lekturę dokończyć. A w zasadzie przeczytać całość, bo postanowiłem przy okazji odświeżyć sobie także przeczytaną wcześniej część.

Książka, którą napisała Tosca Lee zachwyca pod względem literackim. Pióro autorki i wartkość akcji powodują, że spełnia ona podstawowy dla mnie warunek decydujący o tym, czy książka jest dobra – nie sposób się od niej oderwać. Każda przeczytana strona powoduje, że chce się przeczytać kolejną. Równocześnie wraz z pojawieniem się Chrystusa na kartach tej opowieści, zaczynamy napotykać na fragmenty, które są próbą opisania tego, jak Judasz – rozmiłowany w literze Prawa – odbierał niektóre czyny Jezusa jako bluźnierstwo. Nie ukrywam: popychało to do czytania dalej. Z jednej strony znałem wszakże zakończenie, a równocześnie byłem ciekaw, jak autorka ostatecznie umotywuje decyzję Judasza o zdradzie.

Teraz poczynię kilka tzw. spoilerów, co w przypadku książki kilkuletniej jest chyba do wybaczenia. Po lekturze całości rozwiała się moja największa obawa: pozycja ta nie powstała na podstawie rewelacji odnalezionych w tzw. „Ewangelii Judasza”. Choć Tosca Lee nie wchodzi w narrację, że to sam Jezus poprosił jednego z uczniów o to, aby Go wydał; to trochę wybiela Judasza, choć w nieco inny sposób. Ale najpierw pozwolę sobie na krótką, trochę może odlotową dygresję.

Jest takie hasło, którego pochodzenie kojarzy się z amerykańskim protestantyzmem, które brzmi: „What would Jesus do?” – „Co zrobiłby Jezus?”. Ma ono być zachęta do włączenia osoby Jezusa w proces podejmowania osobistych decyzji. W czasie czytania tej książki przychodziło mi regularnie do głowy, gdy czytałem opisy wydarzeń z życia Jezusa, które u Toski Lee zbudowane są na szkielecie Ewangelii, ale wzbogacone o słowa i przemyślenia bohaterów, które są literackim, fikcyjnym dodatkiem. Czy faktycznie w tym momencie Jezus by się uśmiechał? Czy faktycznie akurat ta rozmowa miałaby miejsce w nocy, na osobności, podczas spaceru na plaży? Jednak wraz z opisem działań Judasza i burzy, jaka miota jego duszą i umysłem, na myśl przychodziło mi hasło, które właśnie wydaje się trochę odlotowe: „Co zrobiłby Judasz?”. Z jednej strony sama autorka do tego nas zachęca, gdyż jedną z osi przewodnich tej książki wydaje się zachęcenie do refleksji, czy my sami w tej sytuacji nie zachowalibyśmy się tak samo. Ale „Co zrobiłby Judasz” chodziło mi po głowie także pod kątem tego, jak dziś działałby Iskariota, gdyby ponownie miał zdradzić Jezusa? Gdyby ktoś chciał napisać takie opowiadanie, to czy zamiast wysyłania zaszyfrowanych listów (w książce Lee Judasz jest członkiem tajemnego bractwa przygotowującego powstanie przeciw Rzymianom i regularnie wysyła im wiadomości na temat swojego mistrza) dzwoniłby, wysyłał SMS-y albo maile? Czy, aby zdyskredytować Jezusa, potajemnie nagrywałby Go, czy może poszedłby w stronę deep fake, tworząc przy użyciu sztucznej inteligencji fałszywe nagrania głosowe, czy nawet wideo, na których „Jezus” wygłaszałby obciążające bluźnierstwa? Czy do produkcji zniesławiających tekstów użyłby Chatu GPT?

To jednak jest wtórne, bo mimo tego, że akcja „Judasza” dzieje się 2000 lat temu i tytułowy bohater nie ma dostępu do tych wszystkich środków, to kluczowe nie jest pytanie „jak?”, a „dlaczego?”. Tu dochodzimy do podsumowania całej opowieści i pewnej oceny, którą zamierzam wystawić tej książce. Mimo szczegółowości historycznych detali, cały czas Judasz nie bardzo mi pasował do całej tej układanki. W głąb lektury zastanawiałem się, co tu nie gra? I zrozumiałem to dopiero, gdy toczył się proces Jezusa. Otóż Judasz w tej powieści jest do bólu współczesny i dlatego gryzł mi się z otaczającą go scenerią.

Twierdzę tak z dwóch powodów. Po pierwsze żyje on w niezwykłym pośpiechu. Od młodości pragnie nadejścia Królestwa, najlepiej tu i teraz. Szybko włącza się w kolejne przedsięwzięcia, które mają uwolnić Izrael i równie szybko traci nadzieję. Dlatego myśl o ewentualnej klęsce i śmierci Jezusa doprowadza go na skraj szaleństwa. Chce, by Królestwo już nastało, nie zastanawiając się, czy dobrze rozumie jego sens. Druga cecha wykreowanego w tej książce Judasza, która najbardziej bodaj odnosi się do naszych czasów, to ciągłe tłumaczenie siebie. Tosca Lee bowiem, jak już wspomniałem wcześniej, częściowo wybiela jego motywację. Judasz stawiając kolejne kroki w stronę zdrady, umiejętnie tłumaczy je sam przed sobą, a to literą Prawa, a to zmęczeniem Jezusa; wreszcie tym, że sam wie lepiej, co w danym momencie należy uczynić. Ostatecznie wydaje Go na pastwę Sanhedrynu, wmawiając sobie, że Chrystus dzięki temu będzie miał uczciwy proces. Późniejsze samobójstwo jest już tylko konsekwencją tego, że dał się oszukać i nieświadomie wydał swojego mistrza na śmierć.

Taka budowa tej postaci to równocześnie mój zarzut, jak i wielka zaleta. Z jednej strony dostrzegam zgrzyt między motywacjami Judasza a otaczającym go kontekstem kulturowym (a może ludzie nie zmieniają się aż tak bardzo?). Z drugiej – czego chciała autorka – łatwo wchodzimy w interakcję z tytułowym bohaterem. Czy to przeglądamy się w nim, oceniając swoje własne czyny; czy też w geście współczucia wołamy w myślach: Judaszu, zatrzymaj się, nie zdradzaj swych przyjaciół! Jesteś w błędzie, choć teraz wydaje ci się, że postępujesz słusznie.

 

/ab

Mateusz Zbrog

Mateusz Zbróg

Politolog, członek Zarządu Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana”.

Zobacz inne artykuły o podobnej tematyce
Kliknij w dowolny hashtag aby przeczytać więcej

#kultura #książka #Jezus #felieton #Ewangelia
© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej